poniedziałek, 11 stycznia 2016

"Kiksy klawiatury" - poznajmy bliżej sir Terry'ego Pratchett'a

Chyba każdy słyszał już o jednym z najsławniejszych pisarzy na świecie, jakim jest Terry Pratchett, a jeśli nie słyszeliście, to najwyższa pora dowiedzieć się kim był. Terry Pratchett zmarł w marcu ubiegłego roku, co było ciosem dla wielu ludzi. W ciągu swojego życia napisał kilkadziesiąt książek, co jest niemałą liczbą, a najbardziej zasłynął z napisania ponad czterdziestu książek z cyklu Świata Dysku. Jeśli ktoś z was sobie myśli w tej chwili "No tak, ale często duża ilość nie idzie w parze z dobrą jakością", to możecie być spokojni, bo Pratchett pisał świetne książki. Muszę powiedzieć, że moja przygoda z jego twórczością dopiero się zaczęła i żałuję, że tak późno. Kiedyś obił mi się o uszy cykl Świata Dysku, ale nigdy mu się nie przyjrzałem, potem świat zaczął huczeć o śmierci Terry'ego, ale wciąż się tym nie interesowałem. Moja przygoda zaczęła się od pewnej osoby (która jeśli to czyta, to wie, że o nią chodzi), a która zaczęła mi opowiadać o twórczości Pratchetta'a oraz nim samym, a potem do kiosków trafiła seria z książkami ze Świata Dysku. No i się zaczęło. Jak na razie za mną jest pięć książek, co znaczy, ze dopiero raczkuję po Dysku, a kolejnych sześć czeka w kolejce do przeczytania. Dzisiaj chciałem jednak napisać o "Kiksach klawiatury".

"Kiksy klawiatury" jest wydanym (w Polsce) po śmierci Pratchett'a zbiorem jego esejów, artykułów i przemówień. Terry zawiera w nim artykuły wspominające jego dzieciństwo, okres szkolny, w którym od najmłodszych lat przejawiał "intelektualny bunt" i pasję, jaką było czytanie książek, swoją pracę, zarówno jako redaktor gazety, jak i rzecznika prasowego elektrowni atomowej, karierę pisarską oraz swoją walkę z chorobą, jaką był Alzhaimer. W esejach tych Pratchett przedstawił cały swój sposób patrzenia na świat, w dużym stopniu pisząc o fantastyce, jej początkach, historii oraz rozwoju, duży nacisk kładł także na kwestię czytania i zachęcania do niego. Jednym z najważniejszych tematów przemyśleń Terry'ego była śmierć. Jako osoba, której choroba odbiera człowieczeństwo, włożył dużo wysiłku w stworzenie śmierci bardziej przyjaznej i akceptowalnej dla śmiertelnie chorych. Warto wspomnieć o jego personifikacji Śmierci w książkach ze Świata Dysku, która pomogła wielu ludziom w trudnych chwilach u końca ich życia lub po stracie najbliższych.

Muszę powiedzieć też kilka słów o stylu Terry'ego. Pratchett pisał swoje książki w bardzo charakterystyczny sposób - prześmiewczy i ironiczny, a jednocześnie poważny. Nie sposób czytać jego książki i nie mieć napadów śmiechu, a jednocześnie rozmyślać nad zagadnieniem, z którego się śmiało. Jestem świeżo po lekturze "Kiksów klawiatury" (piszę to kilka godzin po skończeniu książki, jadąc pociągiem do Wrocławia) i z czystym sumieniem stwierdzam, że to jedna z najlepszych książek, jaką przeczytałem. Cały zbiór przeżyć i przemyśleń Pratchett'a powoduje, że książka nabiera charakteru autobiograficznego. Jest to dobra książka, jeśli chcemy bliżej poznać jaką osobą był Terry Pratchett, a wierzcie mi, że był osobą niesamowicie mądrą i doświadczoną życiowo. Nieco męczący był fakt, że wątki w niektórych esejach potrafiły się pokrywać, co gdy czytało się fragmenty powtórzone kilkakrotnie w różnych tekstach, potrafiły być męczące. Jest to zrozumiałe biorąc pod uwagę fakt, że eseje/przemowy pokrywały się ze sobą, gdy Pratchett przykładowo opowiadał o swojej chorobie w dwóch różnych miejscach, w różnym czasie, zwracając się do różnych osób, a eseje znalazły się w książce obok siebie. Niemniej jednak nie zniechęcało mnie to do dalszego czytania. Książka stała mi się dosyć bliska ze względu na pokrywający się sposób myślenia mojego z autora. Niewiele więcej mogę powiedzieć o tej książce, ale jeśli chcecie poznać bliżej tego genialnego człowieka to nie wahajcie się ani chwili. Na koniec pozostawię Was z małą dygresją Terry'ego o fantasy.

            "Chcecie fantasy? Proszę bardzo... Jest taki gatunek istot żyjących na planecie, parę kilometrów ponad roztopioną skałę i parę kilometrów poniżej próżni, która wyssałaby z nich powietrze. Żyją w krótkim okresie geologicznym między epokami lodowcowymi, kiedy wielkie asteroidy chwilowo przestały tłuc o powierzchnię. O ile im wiadomo, w całym wszechświecie nie ma innego takiego miejsca, w którym mogłaby przetrwać choć dziesięć sekund.
            A jak nazywają tę kruchą warstewkę czasu i przestrzeni? Nazywają ją "prawdziwym życiem". We wszechświecie, w którym wiadomo, że mogą eksplodować całe galaktyki, uważają, że jest coś takiego jak "naturalna sprawiedliwość" i "przeznaczenie". Niektóre wierzą w demokrację... Jestem pisarzem fantsay i nawet mnie trochę trudno jest w to uwierzyć."

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Data wydania: 5 maja 2015
Ilość stron: 328
Ocena: 8/10

sobota, 15 sierpnia 2015

Lodowata północ i gorące południe, czyli o granicach Meekhanu słów kilka

Kilka słów gwoli wyjaśnienia mojego braku aktywności na stronie. Najpierw nadszedł czas przed maturami, a potem same matury, więc czasu za wiele nie miałem. Natomiast po maturach skończyła mi się wena na pisanie, ale wena wraca... kiedyś.

O dziełach polskich autorów tutaj pisałem nie raz. Był Grzędowicz, był Mróz, to teraz czas na moje najnowsze odkrycie. O czym będzie? O książce "Opowieści z meekhańskiego pogranicza: Północ - Południe" Roberta M. Wegnera. Ktoś słyszał? Ktoś czytał? Mam nadzieje, że tak, bo naprawdę warto. Może to tylko moje wrażenie i nie ma pokrycia w rzeczywistości, ale mam wrażenie, że cały cykl o Meekhanie, jest dosyć mało popularny, jak na cykl, który zdobył wiele nagród, w tym trzy Zajdle. Jakkolwiek by nie było, postaram się Was do niego przekonać.

Książka jest skonstruowana w dosyć nietypowy sposób. Mamy tu dwie części, w każdej są cztery opowiadania, powiązane ze sobą bohaterami i niekiedy wydarzeniami fabularnymi. Pierwsza część książki opowiada o mroźnych, północnych rubieżach Imperium Meekhanu, a jej bohaterami jest porucznik Kenneth-lyw-Darawyt i podlegający mu oddział Górskiej Straży. Jako oddział żołnierzy, stworzony z górali, królestwa wchłoniętego niegdyś przez Imperium Meekhanu, pilnują porządku w górzystym terenie północnej granicy. Druga część książki natomiast przedstawia południowe granice Imperium. Tutaj obserwujemy historię cudzoziemca z południa, wojownika imieniem Yatech. Człowiek, który nie może pokazać własnej twarzy obcym ludziom, zatrudnia się na służbę u Meekhańczyków. Jak poradzi sobie u wrogo nastawionych mieszkańców Imperium? I czy uda mu się pogodzić różnicę kultur, które są jak ogień i woda? To już musicie sprawdzić sami.

Szczerze powiedziawszy, podchodziłem dosyć sceptycznie do tej książki. Dlaczego? Nie jestem zwolennikiem opowiadań, nawet z reguły staram się ich unikać. Więc co mnie podkusiło do sięgnięcia po tą pozycję? Polski autor i przychylne jej opinie. Jak się okazuje zupełnie niepotrzebnie się obawiałem. Opowiadania łączą bohaterowie, co jest dla mnie plusem, a w przypadku południa łączą je nawet wydarzenia. Są niczym opowiadania-rozdziały, w których nie dość, że poznajemy bohaterów, ich historię, przygody, to jeszcze historię samego Meekhanu oraz innych krain. Pamiętam, że gdy poznałem porucznika Kennetha oraz jego oddział, obawiałem się, że część książki traktująca o południu mi się nie spodoba, że bohaterowie i wydarzenia nie dorównają części północnej. I co? Zmienili się bohaterowie, zmieniła się historia oraz częściowo forma jej przedstawienia (opowiadania o południu częściowo łączyła tutaj fabuła), zmienił się teren, a co za tym idzie i kultura postaci. I wyszło świetnie! Fakt, że wciąż wolałem opowieści z północy, ale te z południa czytałem równie chętnie i równie mi się podobały. "Opowieści z meekhańskiego pogranicza" to fantasy w pełnym znaczeniu tego słowa. Mamy tu magię, wojny, pojedynki, historię, imperia, rasy. Czy mogę coś zarzucić Wegnerowi w kreacji tego świata? Tak, mam wrażenie, że autor celowo omijał sceny pojedynków, nadając niekiedy tym fragmentom nieco humorystyczny wydźwięk. Efekt był fajny, ale to tylko kwestia mojego gustu, ponieważ wolałbym, opisy pojedynków. Za to na szczególne wyróżnienie zasługują tu opisy bitew, jak na przykład w opowiadaniu "Wszyscy jesteśmy Meekhańczykami" (opowiadanie to zdobyło nagrodę Zajdla), oraz kreacja kultur: Meekhańczycy, Wessyrczycy, Issarczycy, każdy lud ma świetnie wykreowaną kulturę i historię. Może tylko sobie coś wmówiłem, ale mam wrażenie, że w opowiadaniach przewijają się szczątkowo kwestie, które będą miały bardzo duże znaczenie w przyszłości.

Muszę przyznać, że jestem zachwycony pierwszym tomem opowieści o Meekhanie. To opowieści o szlachetnych wartościach, o których świat zdaje się coraz częściej zapominać. Nie zawiodłem się ani trochę, a całość pochłonąłem bardzo szybko. Dlatego też niezmiernie cieszy mnie fakt, że na półce czekają już trzy kolejne tomy tego cyklu. To kawał bardzo dobrego fantasy, w dodatku rodzimego, który powinien przeczytać każdy gustujący w tych klimatach. Jeśli ktoś ma ochotę na próbkę tego co oferuje książka, to poniżej znajduje się link do strony autora, na którym znajduje się opowiadanie z północy (w formie elektronicznej) "Każdy dostanie swoja kozę", a które rozgrywa się między 2 i 3 opowiadaniem o Górskiej Straży. Muszę jednak zaznaczyć, ze opowiadanie zostało napisane w nieco humorystycznym tonie, w przeciwieństwie do książkowych, i należy traktować je z przymrużeniem oka, niemniej jednak zachęcam.

Wydawnictwo: Powergraph
Data wydania: 7 marca 2012
Ilość stron: 571
Ocena: 8/10

http://meekhan.com/2015/06/01/wegner-na-dzien-dziecka/

czwartek, 2 kwietnia 2015

Rah'ma'dul, czyli... co? Nikt nie wie, a wszyscy się boją

Mróz, Mróz i jeszcze raz Mróz. Już trzeci raz książka tego autora trafia u mnie pod lupę. Za oknem mróz śnieżyca i burza... w kwietniu, to i Mróz na blogu (teraz można się śmiać). Skończyłem czytać wszystkie wydane do tej pory jego książki, a dzisiaj mam ochotę napisać coś o "Chórze zapomnianych głosów". Nie jest żadną nowością, że autor potrafi pisać książki w różnych gatunkach literackich. Tym razem mamy do czynienia z science fiction. Mimo, że bardzo lubię sci-fi to w książki dopiero się zaczynam zagłębiać, więc jest to jedna z pierwszych książek z tego gatunku, które przeczytałem. Wiem za to, że mam zamiar czytać ich więcej, a już pod koniec miesiąca wychodzi kolejna część "Chóru zapomnianych głosów" - "Echo z otchłani".


Akcja książki rozpoczyna się od wybudzenia astrochemika Håkona Lindberga z kriogenicznego snu. Jednak warunki w jakich budzi się Håkon nie miały tak wyglądać. Zamiast kilkusetosobowej załogi trafia na wielką krwawą miazgę, która kiedyś była załogą, zamiast docelowego układu planetarnego znajduje się w nieznanym układzie nie wiedząc gdzie, a zamiast odpowiedzi dostaje nawigatora - Dija Udina Alhassana, który ocalał razem z Håkonem. Podejrzenia astrochemika od razu padają na Alhassana, w końcu był on jedynym ocalałym poza Håkonem, w dodatku wybudzonym wcześniej, a ktoś tą masakrę musiał urządzić. Gdy udaje się nawiązać łączność z Ziemią, okazuje się, że po 50 latach lotu, ISS Accipiter znajduje się w połowie drogi do wyznaczonego celu. Na pomoc zostaje wysłany niewielki statek - ISS Kennedy, lecz lot potrwa 50 lat. Tak więc Håkon i Dija, aby dożyć przylotu Kennedy'ego udają się do kriogenicznych komór. Czas leci, władze na Ziemi się zmieniają, technologia idzie do przodu, a Accipiter czeka na pomoc. I czym jest pojawiające się, nie wiadomo skąd, przerażające wszystkich słowo Rah'ma'dul?

Sci-fi jest gatunkiem, przy którego tworzeniu działa wyobraźnia, a możliwości jest bardzo dużo. Nie jest też rzeczą prostą stworzyć spójny i ciekawy świat. Mróz radzi sobie z tym świetnie, a wykorzystuje przy tym zagadnienia z fizyki współczesnej, teoretycznej (na przykład cząstki zwane tachionami) oraz zagadnieniami fikcyjnymi (jak ansibl, który jest wynalazkiem często przewijającym się w innych książkach sci-fi, a początek miał w "Grze Endera" Card'a). Ciekawym jest, że autor nie ominął przeszkody, jaką przy podróżach kosmicznych jest czas. Tutaj podróże trwają lata, a nawet wieki, podczas gdy cały znany podróżnikom świat zmienia się, gdy oni pogrążeni są w kriogenicznym śnie, który jest dla nich niczym mrugnięcie okiem. Motyw kolonizacji innych światów jest znany i powszechny w sci-fi, a tutaj występuje pod postacią misji Ara Maxima, którego częścią jest ISS Accipiter, ale nigdy nie wiadomo, co znajduje się w kosmosie, dlatego jest to motyw wiecznie żywy i budzący ciekawość. Mimo że już nie raz pisałem, że do kreacji postaci nie mogę się przyczepić w żaden sposób, to muszę znowu o tym napisać, bo postaci są tu niesamowicie różne i nietuzinkowe. Ciekawym aspektem książki jest wspomniany wcześniej czas. Cała akcja rozgrywana jest z perspektywy podróżników, dlatego widzimy tu osoby walczące o życie, które powoli zacierały się w pamięci kolejnych pokoleń na Ziemi. Jedyne co mnie trochę kuło w oczy to nieco beznamiętne podejście bohaterów do faktu, że wszyscy bliscy im ludzie będą martwi, gdy obudza się z kriostazy. Chociaż z drugiej strony wiedzieli na co się piszą, więc ciężko ocenić ich podejście do kwestii przemijającego czasu. Należy też wspomnieć o tym jak Mróz sprawnie wplótł elementy horroru do książki. Podczas czytania nie raz aż mi się mięśnie napinały z emocji, co było miłym doświadczeniem. Bardzo łatwo zostać wciągniętym przez tą książkę, która sprawi, że nie oderwiecie się aż do ostatniej strony, a po drodze się przerazicie, zachwycicie i rozbawicie.

Czuję potrzebę, aby wspomnieć tu o małym błędzie. Nie jest on duży, ale kuje w oczy. W pewnym momencie statek ISS Challenger został przemianowany na ISS Leavitt, natomiast pierwotny ISS Leavitt został zapomniany. Biorąc pod uwagę powtórzenia tego błędu to wnioskuję, że nie jest to błąd w moim egzemplarzu, ale na chwilę obecną nie mam jak sprawdzić. Książka mnie pochłonęła bez reszty, więc po prostu polecam.

Wydawnictwo: Genius Creation
Data wydania: 10 grudnia 2014
Liczba stron: 410
Ocena: 8/10

niedziela, 22 marca 2015

Druga storna medalu trylogii "Igrzysk Śmierci"

Są takie książki, które ulegają medialnej nagonce i rozreklamowaniu. Osobiście rzadko je czytam. Do tej pory przeczytałem w ten sposób Harry'ego Pottera, od którego zaczęła się moja przygoda z książkami, później była "Gra o Tron", a po niej "Igrzyska Śmierci". No właśnie, co z tymi Igrzyskami? Od razu napiszę, że to nie będzie pozytywna recenzja, więc jeśli ktoś nie uznaje odmiennego zdania od ogólnej opinii, to może w tej chwili skończyć czytać. Nigdy nie miałem zamiaru czytać "Igrzysk Śmierci", ani kolejnych części, ale skoro cała trylogia wpadła mi w ręce w sposób nieplanowany, a ma bardzo dobre opinie, to czemu nie? Teraz wiem czemu nie. Niżej napiszę dlaczego ta seria mi się nie podobała, jest to moje zdanie z którym nikt się zgadzać nie musi. Jak to mówią de gustibus non est disputandum.

Bohaterką wszystkich trzech części jest nastoletnia Katniss Everdeen. Katniss jest mieszkanką Dwunastego Dystryktu, który jest częścią państwa Panem, które powstało na gruzach dawnej Ameryki Północnej. Nasza bohaterka utrzymuje swoja rodzinę przy życiu i poluje poza Dystryktem razem ze swoim przyjacielem Gale'em. Stosunkowo spokojne życie Katniss kończy się, gdy zostaje trybutką w Siedemdziesiątych Czwartych Głodowych Igrzyskach. Czym są Głodowe Igrzyska? To coroczne zawody, organizowane przez stolicę państwa - Kapitol, które mają przypominać Dystryktom o wznieconym w przeszłości buncie przeciwko Kapitolowi. Każdy z dwunastu dystryktów wystawia dwóch trybutów w wieku od 12 do 18 lat, jednego chłopca i jedną dziewczynkę. Dwudziestu czterech trybutów staje na specjalnej arenie przeciwko sobie w walce na śmierć i życie. Jednym z trybutów jest Katniss... a zwycięzca może być tylko jeden, podczas gdy reszta umrze.

Nie będę przytaczał fabuły dwóch kolejnych części, "W pierścieniu ognia" i "Kosogłosa", żeby nie psuć czytania osobom, które się za te trylogię wezmą. Jak wcześniej wspominałem książki wywołały u mnie dosyć negatywne emocje. Ich podstawą i zarazem przyczyną jest w większości przerysowanie. To co najbardziej rzuca się w oczy, to stworzony przez Suzanne Collins świat. Przy czym świat kończy się tutaj na Panem, bo nie jest nam dane dowiedzieć się co z resztą świata. Mimo że został on stworzony w sposób spójny i solidny, to jest mocno przerysowany. Mamy tu obraz ubogich dystryktów, w których sprawowana jest totalitarna władza, a mieszkańcy ledwo wiążą koniec z końcem, oraz obraz Kapitolu, czyli miejsca przepychu, bogactwa i ludzi, którym poprzewracało się w głowach. Bo inaczej nie da się nazwać ludzi, którzy po najedzeniu się do granic możliwości, wywołują wymioty, aby móc opychać się na nowo, albo ludzi robiących sobie operacje plastyczne, żeby wyglądać jak koty... W tej książce nie ma miejsca na odcienie szarości, tu coś jest albo złe, albo dobre. W podobny sposób przedstawione jest tutaj pewne miejsce, którego nazwy tutaj nie wymienię, aby nikomu nie spoilerować. Z założenia jest ono dobre i ma być bezpieczne, a już od samego początku czytelnik ma do czynienia z zabiegami, które mają mu nasunąć na myśl "To nie jest dobre, to jest złe. Tak nie wygląda dobro. (etc)". Kolejnym mankamentem jest przedstawienie świata w sposób abstrakcyjny. Jest to świat futurystyczny, to rozwinął się w formę wyjątkowo dziwną, gdzie na przykład bronią są genetycznie modyfikowane organizmy lub zapadające ie ulice. Osobiście bardziej przypomina mi to wizję wykreowaną przez umysł dziecka chorego na psychopatię, niż dorosłego i normalnego (o ile tak można nazwać mieszkańca Kapitolu) człowieka. Do mnie tak kreacja zupełnie nie trafiła. Kolejna rzecz, która mnie zniechęcała, to narracja pierwszoosobowa. O ile normalnie nie mam nic przeciwko narracji prowadzonej w ten sposób, to w tym przypadku nie mogłem jej przełknąć. Każda strona przedstawiana jest z perspektywy Katniss i ogranicza się tylko do tego co wie i myśli. Właśnie dlatego nie wiemy co się stało, że Ameryka Północna przestała istnieć, jak powstało Panem, czy też co się stało z resztą świata. Dlaczego? Bo Katniss nie interesowała historia w szkole, ot cała filozofia. Nie wiemy też co w trakcie książki myślą i robią osoby, których z Katniss nie ma. Może ma to na celu lepsze zrozumienie bohaterki i ciekawsze przedstawienie wydarzeń, ale jak na mój gust nie tędy droga. Kreacji bohaterów nic nie zarzucę, ponieważ stworzeni są świetnie, ale ogół rzutował na wszystko w ten sposób, że ich emocje w żaden sposób na mnie nie wpływały.

Po przeczytaniu książek postanowiłem z ciekawości obejrzeć filmy. Film "Igrzyska Śmierci" zanudził mnie tak bardzo, że za kolejne części nawet się nie brałem i raczej nie zmieni się to w najbliższej przyszłości. Mimo wielu negatywnych uwag, całość nie wzbudziła we mnie niemalże żadnych emocji, zarówno negatywnych, jak i pozytywnych. Najwyraźniej nie dla mnie literatura młodzieżowa i powinienem jej unikać. Ciężko mi ocenić tą pozycje, ale sądzę, ze 5 będzie zgodne z moim sumieniem.

Wydawnictwo: Media Rodzina
Data wydania: 2009, 2009, 2010
Ilość stron: 351, 359, 373
Ocena (całość): 5/10

sobota, 14 marca 2015

"Na psa urok", czyli mitologia na wesoło

Uwielbiam czytać poważne, ciężkie, skomplikowane książki. Co nie znaczy, że tych o lżejszej treści nie lubię. Wręcz przeciwnie, a najlepszym dowodem na to są "Kroniki Żelaznego Druida" Kevina Hearne'a. Co to za gatunek? Jest to urban fantasy, czyli fantasy we współczesnych czasach. Gatunek, niewątpliwie, nie należy do popularnych, a największym przedstawicielem jest Neil Gaiman. Ktoś słyszał? Pewnie tak, skoro stawia się go obok Stephena Kinga czy Terry'ego Pratchetta w rankingu najlepszych współczesnych pisarzy na świecie. Hearne należy natomiast do pisarzy stanowiących trzon urban fantasy. Do przeczytania "Na psa urok" zachęcił mnie vloger Remigiusz Maciaszek i to dosyć dawno temu, gdy na rynku (zarówno amerykańskim jak i polskim) były dostępne dwa pierwsze tomy. Obecnie jest ich sześć, a siódmy ma się pokazać w ostatnim dniu marca. Powstały także dwa opowiadania, a jedno jest dostępne na polskim rynku. Całość będzie liczyć dziewięć części, wiec powoli zbliżamy się do końca.

Stany Zjednoczone. Arizona. Miasteczko Tempe. Tutaj mieszka dwudziestojednoletni Irlandczyk Atticus O'Sullivan. A przynajmniej na tyle wygląda, bo w rzeczywistości liczy sobie ponad dwa tysiące lat. Atticus jest ostatnim druidem na świecie, ale niedługo może się to zmienić, bo Atticus ma na pieńku z celtyckim bogiem miłości. Pewnego spokojnego dnia Atticus zostaje przydybany przez wyjątkowo wredne celtyckie stworzenia - fae. Zaraz potem jego sklepik odwiedza celtycka szafarka śmierci - Morrigan. Bogini śmierci, jedna z niewielu osób utrzymująca z Atticusem stosunki o względnie pozytywnym charakterze, wywróżyła druidowi kłopoty i bliskie spotkanie z bogiem miłości. Aenghus Óg już jest w drodze do Tempe, by zniszczyć swojego odwiecznego wroga. Zapowiadają się nie lada kłopoty, ale druid dochodzi do wniosku, że dosyć już uciekania i czas stawić czoła bogowi miłości. Tylko jaki to będzie miało dla niego skutek?

Początek książki, a nasz druid już wpadł w ciąg kłopotów, który będzie się za nim ciągnął nieprzerwanie. Kevin Hearne serwuje nam wyjątkowo humorystyczny świat. Nie ma tu poważnej atmosfery jak w "Amerykańskich bogach" Neila Gaimana. Bogowie nie do końca są tymi, za kogo się ich uważa, bóg miłości z miłością ma niewiele wspólnego, Thor wcale nie jest przykładem cnotliwości, a bogowie nie przepadają za ludźmi. Przez książki przewijają się całe panteony bóstw, spotkamy tu bogów celtyckich, nordyckich, greckich, rzymskich, ale także Maryję czy Jezusa. A na nich się nie kończy. Wymieniłem tu przykłady z całego cyklu. Ponadto pojawia się tu cała masa istot magicznych jak wilkołaki, wampiry, olbrzymy, a nawet polskie wiedźmy. Bohaterów się tutaj uwielbia lub nienawidzi, każdy prezentuje sobą coś innego. Ogromnym plusem książki jest jej zawartość humorystyczna. Czytając ją potrafiłem się śmiać jak przy żadnej jeszcze książce,a na szczególne wyróżnienie zasługuje tu druid oraz jego pies - Oberon, z którym komunikuje się mentalnie. Wbrew pozorom Atticus mentalnie nie jest starym zgorzkniałym dziadkiem, którym mógłby być po dwóch tysiącach lat życia, a nieco szalonym dwudziestolatkiem.

(rozmowa Atticusa z Oberonem)
-To co byś sobie życzył dziś na śniadanie?
<Kiełbasę>.
-Zawsze chcesz kiełbasę.
<Bo kiełbasa jest smaczna>.
-Kiełbasa się skończyła. Co byś powiedział na schab?
<Bo ja wiem. Czy Czyngis-chan jadał kotlety schabowe?>.
-Hmm, pewnie nie kotlety, bo to dość nowy wynalazek. Raczej może całą świnię albo coś innego z rożna.
<To mogę prosić świnię?>.
-Nie mam świni ani czasu, żeby ją porządnie upiec. Nie mógłbyś poprzestać na schabowych i udawać, że to cała świnia?
<No, dobra. Ale potem pojedziemy podbić Syberię czy coś, nie?>.

Książka niesamowicie wciąga i czyta się ją bardzo szybko, zajęła mi raptem jeden dzień. Nie polecam tej książki osobom, które uważają wykorzystanie wiary w sposób humorystyczny za profanację. Jeżeli macie dystans i chcecie przeczytać coś lekkiego to ta książka jest dla was. Moja ocena to 8, chociaż jeżeli miałbym oceniać sam humor to dałbym jej 10.

Wydawnictwo: Rebis
Data wydania: 28 czerwca 2011
Ilość stron: 296
Ocena: 8/10

niedziela, 1 marca 2015

"Turkusowe szale", czyli lotnicy jakich nie znacie

Miałem nie pisać o Mrozie przez jakiś czas i nawet mi to wstrzymywanie wychodziło. Tydzień temu nie pojawiła się recenzja niedawno wydanej "Kasacji", ale dzisiaj już nie mogę się powstrzymać. Po poprzednich postach nietrudno wywnioskować, że chodzi o "Turkusowe szale" Remigiusza Mroza. Jestem świeżo po przeczytaniu książki i czuję potrzebę napisania czegoś o niej. W dodatku z bardzo prostej przyczyny. Z całego dorobku autora jest to książka, która najbardziej mi się spodobała (mam na myśli te już przeczytane). Jest to powieść historyczna opowiadająca o losach Dywizjonu 307 Lwowskich Puchaczy, czyli jednostce lotniczej stworzonej podczas II wojny światowej przez RAF (lotnictwo Wielkiej Brytanii). Zapewne wielu z was słyszało o "Dywizjonie 303" Fiedlera. Ba! Z tego co mi wiadomo, niektóre szkoły mają tą książkę w kanonie lektur, więc polscy piloci z czasów II wojny światowej są dość dobrze znani. Ale co z innymi Dywizjonami? No właśnie...

Akcja rozpoczyna się w 1940 roku, w bazie lotniczej w Anglii, gdzie szkolą się polscy piloci. Sytuacja nie wygląda ciekawie, gdyż wojna trwa w najlepsze, a wielu lotników wciąż nie ma swojego przydziału, w dodatku z frontu dochodzą wiadomości o sukcesach Dywizjonu 303, który już walczy z Niemcami bombardującymi Anglię. Mija jeszcze sporo czasu zanim zostaje uformowany 307 Dywizjon Nocny Myśliwski "Lwowskich Puchaczy". Polscy lotnicy rwą się do walki, niestety Brytyjczycy ani trochę nie pomagają i ciągle rzucają Puchaczom kłody pod nogi. Otrzymują beznadziejne myśliwce, nazywane latającymi trumnami, ciągle są przerzucani po kraju i trzymani z dala od walki, a samoloty ulegają częstym awariom. Frustracja osiąga punkt kulminacyjny i główny bohater - Feliks "Lucky" Essker oraz jego dwóch kolegów kradną samolot i lecą do walki. Na domiar złego okazuje się, że w szeregach Puchaczy znajduje się szpieg.

Ponownie Mróz napisał kawał dobrej książki. Jak już kiedyś pisałem, nie należałem do fanów okresu, jakim był czas wielkich wojen i ponownie muszę stwierdzić, że za sprawą książek Mroza się to diametralnie zmieniło. Po przeczytaniu tej książki ma się wielką chęć na szukanie informacji o polskich Dywizjonach, bo na historii w szkole takiej wiedzy nie zdobędziecie. Sposób, w jaki Mróz wykreował w tej książce dwie różne narodowości, jest po prostu genialny. Czytając wiele razy śmiałem się z zachowań Polaków, jakże charakterystycznego dla naszego narodu, a z Anglików... no cóż... co tu dużo pisać, ot herbaciarze. Zawsze powtarzałem, że lotnictwo w wojsku jest specyficzne, zdecydowanie odróżniające się od innych formacji jak marynarka czy piechota, a ta książka tylko mnie utwierdza w tym przekonaniu. W trakcie czytania towarzyszyła mi cała gama emocji, od rozbawienia, przez frustrację, do strachu. Bawiłem się miodnie i niczego nie żałuję. To, czym nieustannie zaskakuje mnie Remigiusz Mróz, jest ilość zebranych i użytych w książce źródeł historycznych wszelkiej maści. Bohaterowie są fikcyjni, ale ich zestrzelenia, miejsca bombardowań oraz bazy, w których stacjonowali, już nie. Chylę czoła przed Mrozem, za to ile czasu musiał się przekopywać przez wspomniane wcześniej źródła (odnosi się to każdej jego książki). Jednego nie mogę Remigiuszowi wybaczyć. Jak mogłeś zakończyć w ten sposób wątek Feliksa i Aileen? Normalnie nie wierzę i nie wybaczę! Mimo to polecam każdemu tą książkę, bo warto. Wciąga i świetnie gra na emocjach.

O Remigiuszu Mrozie rozwodzić się będę za jakiś czas w osobnym poście, gdy już przeczytam wszystkie jego książki, a 4 z 6 już za mną.

Wydawnictwo: Bellona
Data wydania: 14 sierpnia 2014
Liczba stron: 524
Ocena: 8/10

niedziela, 22 lutego 2015

Życie ponad śmiercią, siła ponad słabością, podróż ponad celem - "Droga królów" Brandona Sandersona

Dzisiaj skończyłem "Kasację" Remigiusza Mroza, ale na razie nie będę o niej pisać, bo o Mrozie pisałem ostatnio. Dzisiaj piszę o "Drodze królów" Brandona Sandersona. Długo się zastanawiałem jakby tu się zabrać za tą recenzję, ale oto ona! Dlaczego tyle się nad tym głowiłem? Bo dosyć ciężko ogarnąć mi myśli o tej książce, zwłaszcza o przedstawionym w niej świecie, ale o tym napiszę później. Na książkę trafiłem podczas przypadkowej recenzji, która mówiła o niej w samych superlatywach, ale w dużym stopniu zdecydowałem się ją przeczytać ze względu na jej wielkość. Jest tak duża, że bardziej pasowałoby do niej określenie księga, a nie książka. To istny kolos i jednocześnie największa książka, jaką mam na półce. W dodatku okraszona niesamowitymi grafikami i opisami. No ale dość o wydaniu, przejdźmy do fabuły.

Książka jest pierwszym tomem cyklu "Archiwum Burzowego Światła". Książka kolos, a autor zapowiedział, że ma zamiar napisać dziesięć części! Czy faktycznie cykl zamknie się w takiej liczbie dopiero się okaże, ale na chwilę obecną w wersji zarówno angielskiej jak i polskiej zostały wydane dwie części. Pożyjemy, zobaczymy. "Droga królów" rozpoczyna się krótkim, tajemniczym interludium, które dzieje się cztery i pół tysiąca lat przed akcja właściwą i niewiele nam mówi, ale wywołuje niemałe zaciekawienie. Początek akcji widzimy oczyma zabójcy, który ma za zadanie zabić króla Alethkaru. Zabójstwo zostało zlecone przez lud Parshendi, w ten sam dzień, w którym podpisali z tymże królem traktat o współpracy. Od tego momentu mija pięć lat, a fabuła rozdziela się na kilka postaci. Pierwszą z nich jest Kaladin - młody chłopak mieszkający w Palenisku, gdzie szkoli się od ojca w sztuce chirurgii. Niestety Kaladin nie zostaje chirurgiem, a żołnierzem - ciemnookim włócznikiem. Na skutek nieszczęśliwych wydarzeń trafił na wojnę przeciwko Parshendim, która trwa już od pięciu lat. Lecz nie trafia tam jako żołnierz, a niewolnik i zostaje mostowym. Kolejną postacią jest Shallan - jasnooka dziewczyna ze średniozamożnego rodu, która wyruszyła w świat, aby zostać podopieczną najpotężniejszej kobiety na świecie oraz uczyć się od niej. Przynajmniej tak brzmi wersja oficjalna, bo Shallan ma zupełnie inny cel w odnalezieniu uczonej. Trzecią postacią jest Dalinar, który jest jednym z dziesięciu arcyksiążąt Alethkaru. Razem z resztą arcyksiążąt prowadzi wojnę przeciwko Parshendim, aby pomścić zabójstwo swojego króla. Natomiast prawdziwe kłopoty dopiero nadchodzą. Świetliści rycerze muszą się odrodzić, bo nadchodzi Wieczna Burza, która zniszczy świat.

Powyższy opis mówi bardzo mało. Jest to jedynie wprowadzenie do świata stworzonego przez Sandersona. Czytałem wiele książek fantasy, ale jeszcze nigdy czegoś takiego jak "Droga królów". Co czyni tą książkę tak niezwykłą? Świat. Sanderson stworzył świat od zera. Jedyne, co się zachowało w większym stopniu, to prawa fizyki. W całości odrzucono tu konwencje klasycznego fantasy, jakie wykreował Tolkien, które tak często spotyka się w innych książkach. Tak więc mamy świat, którego osobliwe krainy przyjdzie nam zwiedzać, świat nawiedzany przez arcyburze, który wyewoluował pod ich naciskiem, a który zamieszkują dziwne twory zwane sprenami. Autor opisuje krainy, ludy je zamieszkujące, zwierzęta, rośliny, magię, wszystko! Robi to z taką dokładnością, że aż zapiera dech w piersiach. Tak więc w książce uświadczycie ogromnej ilości opisów, które w żaden sposób nie zniechęcają, a sprawiają, że ma się ochotę chłonąć jak najwięcej. Mimo, że minęło już kilka miesięcy od kiedy przeczytałem "Drogę królów", to w tej chwili muszę bardzo się starać, żeby ogarniać myśli i składnie przelewać je do komputera. Niezwykle ciekawie prezentuje się podział społeczny dużej części świata na lepszych jasnookich i gorszych ciemnookich. Świat poznajemy z perspektywy obu klas. Sami bohaterowie także są niezwykli. Każdy z nich jest inny, targają nimi różne emocje, podejmują trudne decyzje, my natomiast zagłębiamy się w ich psychikę, zżywamy się z nimi i żyjemy razem z nimi. Między częściami, na które podzielone jest książka, mamy interludia. Czym one są? To krótkie rozdziały, w których przedstawione są inne części świata, inne postacie, w tym zabójca króla Alethkaru. W bardzo dużym stopniu pogłębiają one naszą wiedzę o świecie Sandersona. Jednakże zarówno akcja, świat jak i historia serwowana jest nam powoli, dzięki czemu ogrom tego wszystkiego nie przytłacza. Kreacji autora nie można zarzucić niczego złego ani w stosunku do świata, ani postaci.

 Jest to moja najdłuższa jak do tej pory, a zarazem najkrótsza recenzja, ponieważ książka ma w sobie tyle, że ciężko opisać ją w tak krótki sposób. Wyłuskanie tego, co tu napisałem, było nie lada wyzwaniem i nie wiem do końca czy udało mi się to wszystko ująć w odpowiedni sposób, ale myślenie o tej książce wywołuje w mojej głowie arcyburzę. Tyle myśli, tyle emocji... Wiecie jaka była moja pierwsza reakcja po zakończeniu książki? Tłukące się w mojej głowie myśli, takie jak "Nie! To nie może być koniec! Nie! Ja chcę więcej!", natomiast, gdy się uspokoiłem, doszedłem do wniosku, że jest to świetny początek (po 960 stronach...) czegoś wielkiego. Jak dla mnie książka doskonała i z miejsca polecam ją każdemu fanowi fantasy. Ode mnie dostaje najwyższą ocenę, co sprawia mi mały problem... bo kolejna część jest jeszcze lepsza! Ja tymczasem zabieram się za "Turkusowe szale" Remigiusza Mroza. Tak, mam fazę na Mroza i bardzo mi z tym dobrze. Polecam!

Wydawnictwo: Wydawnictwo MAG
Data wydania: 30 kwietnia 2014
Liczba stron: 960
Ocena: 10/10